Jaka Ona jest – Katarzyna Pakosińska
Znana satyryczka i konferansjerka, autorka książek, felietonistka, scenarzystka i producentka autorskiego serialu „Tańcząca z Gruzją”, wydawca programów w TV Polonia, współpracowała z Programem III Polskiego Radia, dziś z radiem ZET. Mistrzyni Mowy Polskiej. W „Tańcu z Gwiazdami” wykazała ogromny talent taneczny, a z kolei w programie „Twoja twarz brzmi znajomo” – talent wokalny. Aktorka teatralna i filmowa, jednym słowem, kobieta o wielu talentach. Jej piękny uśmiech to lekarstwo na depresję dostępne bez recepty.
rozmawiała: Małgorzta Jasińska
zdjęcia: Katarzyna Piwecka
Kasiu, kiedyś Twoja mama powiedziała – i tu cytuję: „od dziecka była inna od pozostałych dzieci”. Czyli? Energia, uśmiech, optymizm od zawsze?
Uśmiech i optymizm towarzyszyły mi od zawsze. Inni dostrzegli te cechy, dopiero gdy na to po latach pozwoliłam, czyli gdy mogłam już choć trochę światu zaufać. Wydaje mi się, że uśmiech nie był tak oczywisty, kiedy byłam dzieckiem. Nieśmiałym, ale przy tym tak ciekawym wszystkiego.
Głód poznawczy i relacyjny zaspakajały mi długo książki. Rozmowy też, ale nie z rówieśnikami, tylko starszymi, których opowieści wciągały mnie w przeszłość… Jan Karski, Aleksander Bardini… To, o czym mogła wspomnieć moja mama, to mój osobliwy Kasiowy mikroświat. Dobry, szalony, romantyczny, wesoły, pełen empatii i marzeń. Przy tym niezwykle twórczy. Nie było i nie ma dnia, żebym czegoś nie wymyśliła. Dzieci bawiły się na podwórku przed blokiem, grały w kapsle lub w gumę. A mała Kasia pisała książeczki, ilustrowała je kolorowymi kredkami. Tworzyła zeszyty z zagadkami, także wydarzeniami ze świata, robiąc wycinki z prasy. Dla najbliższych organizowała konkursy, do dziś wszyscy wspominają Milanowskie Zawody Sportowe, które były popisem zdolności dla każdego uczestnika. To do nich nawiązałam, pisząc jedną z książek dla dzieci „Malina, cud dziewczyna”. Świadomość szybko upływającego czasu. Cieszenie się z każdej fajnej chwili. Także niepokój twórczy, by żadnego dnia nie stracić. Stąd chyba niegasnąca we mnie nigdy energia. (śmiech)
Rok 2011, dwa rozwody naraz, pierwszy z mężem, drugi z grupą kabaretową, bardzo ciężki czas. Pomyśleć by można, że to koniec, że za dużo na jedną osobę. Czy „mocny charakterek” pomógł przetrwać?
Gdy patrzę na ten czas dziś, już z dystansem, to nazwę go swoimi narodzinami. Najlepszą lekcją, jaką mogłam od życia otrzymać, by nie tkwić z lojalności, przyzwoitości lub po prostu by innym się podobało, w czymś, co niestety nie było do końca moje. Lekcja mega bolesna, ale bez niej nie byłabym w miejscu, w którym jestem dzisiaj. Szczęśliwa, idąca własną drogą i podejmująca samodzielnie decyzje. Przyznam, że moje największe siły ujawniają się w sytuacjach totalnie krytycznych. W takich chwilach nie zalewam się łzami, tylko działam. Natychmiast. W mojej macierzystej grupie kabaretowej miałam przezwisko „luftwaffe”. To znaczy: ta od zadań specjalnych. Dobrze mi z tym. Zawsze powtarzam, że jestem jak rosyjski żołnierz, którego można zabić, ale nigdy przewrócić. Tak ponoć powiedział słynny generał Kutuzow o swojej armii. To dokładnie o mnie. (śmiech)
Zaczęłaś nowe rozdanie w życiu i tu zapytam: czy to prawda, Kasiu, że kiedyś namalowałaś sobie królewicza na koniu? Użyłaś wtedy Magii? I teraz po latach tenże królewicz się ziścił?
Czy na tym koniu siedział królewicz? Nie pamiętam… (śmiech) Ale rumaki rysowałam pasjami. Rycerz z kolei zawsze w snach ratował mnie z opresji. Jakoś go nie wizualizowałam szczególnie. Gdy jednak pod koniec lat osiemdziesiątych trafiłam do Gruzji, znalazłam tamże niezwykłą książkę: „Witeź w tygrysiej skórze”. Wspaniała historia. Miała wspaniałe ilustracje. I te ryciny wywołały marzenia. Że taki powinien w przyszłości być mój mężczyzna. Szlachetny, dzielny, honorowy… Z szelmowskim, błyszczącym czarnym okiem. Cierpliwie się swoich dziewczęcych marzeń trzymałam, sama nosząc się z należytym wdziękiem
jak księżniczka Tinatin, by do siebie księcia przywołać. By mnie odnalazł. I udało się, znaleźliśmy się mimo dzielących nas gór, rzek i trzech tysięcy kilometrów. (śmiech)
A na czym polega „wiedźminowatość ”, która objawia się u Katarzyny Pakosińskiej podczas podroży do Gruzji?
„Wiedźminowatość”. Ciekawe słowo i bardzo lubię powieść Sapkowskiego. (śmiech) Wiem jednak, do czego Pani pije. Do dziś nie potrafię tego, jak i innych podobnych momentów, które mi się w życiu przytrafiły, wytłumaczyć. Takie szczególne widzenie, czucie, przewidywanie. Wtedy w Gruzji byłam po raz pierwszy. Nic o tym kraju nie wiedziałam. Zafascynował mnie jednak od pierwszego wejrzenia. Język gruziński, taniec, architektura, zapach. Wszystko było tak znajome. I jedna z tras, którą pokonywałam z moimi przyjaciółmi. Było bardzo gorąco, droga wiła się między górami. Stary ikarus, który nas wiózł, nie miał klimatyzacji. Otwarte okna nie pomagały w chłodzeniu. A tu sierpień, temperatura prawie 40 stopni Celsjusza. Popatrzyłam na moją umęczoną upałem grupę, zerknęłam za okno. I wyświetlił mi się jak film pewien obraz. Piękny kościół na wzgórzu, brama, wokół której wiły się gałązki winorośli, tuż przed nią studnia i drzewo dające kojący cień. Wiedziałam, że za chwilę naprawdę to zobaczę. Powiedziałam to moim znajomym, opisując miejsce przyszłego postoju. Jeszcze tylko kilka zakrętów – zapewniałam. Grupa mnie obśmiała, ale gdy dokładnie taki widok wyłonił się przed nami – zdębieli. I ja również! Byłam tam przecież po raz pierwszy. Do dziś to miejsce pozostaje dla mnie tajemnicą, urokliwe Ateni Sioni.
Kasiu, jesteś kobietą od zadań wszelkich: rysujesz, tańczysz, śpiewasz, grasz i piszesz. Czy coś nowego w duszy gra? Jakieś nowe wyzwanie?
Spotykamy się na początku roku, gdy wszyscy robimy rachunki sumienia, skrzętnie spisujemy na karteczce postanowienia, które potem najczęściej wpędzają nas w stresy, jeśli coś po drodze się wyłoży. A może! Podchodzę więc bardzo po gruzińsku do sprawy, stosując w odpowiedniej chwili metodę „a puść to”. Mam jednak swoje wyzwania i cierpliwie, bez napinania się, sobie ku nim wędruję. Z uśmiechem. Będzie więc nowy recital, nowe media, a może i wygospodaruję czas na książkę – spotkanie z artystą, którego od lat podziwiam, a z którym udało mi się ostatnio stanąć na scenie i zaprzyjaźnić. Myślę też, że najukochańszym momentem w tym roku będzie dla mnie i mojej rodziny wiosenna przeprowadzka do wymarzonego domu. To też niezwykle magiczna historia.
Na koniec powiedz nam, proszę, w sekrecie, z kim trzeba podpisać cyrograf, żeby mieć taka twarz i figurę? Niejedna Pani w branży szczerze Ci zazdrości. Jakieś specjalne zalecenia?
Ale mi miło, dziękuję. Cyrografu nie podpisałam. Piję hektolitry wody, wcinam czekoladę, a apetyt potrafi mnie przebudzić w nocy. Też się wówczas nie krępuję. Podziękowania na pewno należą się mojej rodzinie. I genom. Moja babcia skończyła sto lat! Przyznaję, że ja o swoim wieku nie myślę. Nie mam na to naprawdę czasu. Wciąż jest tyle jeszcze do zrobienia, zobaczenia, nauczenia. Czasem o „przebiegu” przypominają mi kolorowe magazyny, które mają taki ciekawy trend, że kiedy o kimś piszą, zawsze w nawiasie dopisują jego, za przeproszeniem, wiosny. Nawet jak ktoś pożegnał się już ze światem – to wtedy ta wiosna/liczba jest z krzyżykiem. Ostatnio coś takiego o sobie zobaczyłam, tzn. bez krzyżyka, tak normalnie. I pomyślałam: „no, chyba redakcję zamroczyło”! Po chwili zastanowienia przyznałam jednak rację. O! Rzeczywiście już tyle, w tym roku całe czterdzieści osiem. (śmiech)