2002 – rok który zmienił moje życie

Ostatnie lata są dla mnie bardzo rozwojowe i odkrywcze. Ten rok, od marca 2020, jest dla wielu czymś wyjątkowym. W szybkim tempie rewidujemy to co dla nas ważne, co nam jest koniecznie potrzebne, a bez czego możemy się obejść. Patrząc na moje odrosty i zarośnięte brwi widzę, że zdecydowanie czas coś ze sobą zrobić, ale niestety w obecnej chwili nie mogę skorzystać z żadnych usług kosmetycznych. A może właśnie stety, bo kogo interesują moje blond odrosty na czarnych włosach, skoro i tak nikt nie przychodzi do pracy, a ja przynajmniej mogę zakładać do biura moje bransoletki, rzemyki, kamienie i kolorowe ubrania w moim stylu. Na chwilę obecną mogę być sobą, bez makijażu, koszuli wyprasowanej na kartę i obcasów. Ja, taka właśnie jaka jestem naprawdę.

Moj proces zaczął się osiemnaście lat temu. Od wtedy liczę moje nowe życie. Od momentu, kiedy mama postanowiła, że schodzi z tego świata. Zabrała się i poszła, ot tak. Po długich latach bezskutecznego leczenia depresji, nie chciała żadnej pomocy i nie widziała sensu pozostawania tutaj dłużej. Na tamte czasy szpital psychiatryczny to był dla niej ogromy wstyd. Zatrzasnęła więc drzwi do tego życia i skończyła je. Mam nadzieję, że bryka sobie teraz po niebiańskich łąkach totalnie swobodna i nie musi już nosić na sobie trudu wychowania piątki dzieci, ciągłych problemów finansowych i męża alkoholika, który raczej utrudniał życie niż podnosił na duchu. Tak, to chyba ten właśnie rok: 2002.

 

Nie muszę chyba mówić jaka była moja reakcja i kolejne dni po odejściu mamy. Na żywca, bez znieczulenia serce wydarte z piersi. Czułam ból, którego nie dało się ukoić niczym. Wąchałam ukradkiem jej ubrania, żeby na długo zapamiętać jej zapach. Ciągle przypominałam sobie kształt jej spracowanych dłoni, piersi, które dawno przestały być jędrne, mięciutki brzuch po pięciu ciążach, malutkie stopy, zapach i strukturę włosów. Obiecałam sobie, że nigdy tego nie zapomnę i będę nosić w sercu chociaż te okruchy wspomnień. Szeptałam sobie pod nosem „mamo, mamo“, żeby pamiętać jak to brzmi, wiedząc, że nigdy już nie wypowiem tych słów do nikogo na głos. Myślałam, że mój ból zmaleje, kiedy do mnie własne dzieci będą się zwracać tymi słowami. Mam dwójkę maluchów i słyszę „mamo, mamo“ setki razy dziennie: najczęściej, kiedy próbuję w spokoju załatwić swoje pilne potrzeby, rozmawiam z kimś ważnym przez telefon lub próbuję właśnie usnąć, a małe paluszki podnoszą mi powieki i sprawdzają czy aby na pewno śpię.

 

Mam 37 lat, teoretycznie jestem dorosła, mam swoja rodzinę, jestem matką, ale w snach nadal szukam mojej kochanej mamy i po obudzeniu zawsze mam nadzieję, że ona żyje, a cała ta historia nie jest moja. Tęsknie za pogładzeniem po włosach, przytuleniem i poczuciem jej niesamowitej delikatności i łagodności, której nigdy u kogoś innego nie spotkałam.

Życie, cała ja, wszystko co miałam, uważałam za ważne, rozjechało mi się kompletnie. Zachorowałam na zespół jelita drażliwego, zaczęłam bać się ludzi, nie dałam rady chodzić na studia, uczyć się. Z na ogół pogodnej i beztroskiej nastolatki, zmieniłam się w kogoś, kogo trudno było mi rozpoznać. To nie byłam już ta sama ja. W mojej głowie i ciele zapanował totalny chaos. Jedna wielka awaria całego systemu. Totalnie rozregulowana, chora, bezgranicznie smutna, odczuwająca bezsens istnienia każdą komórką ciała, błagałam Boga, aby zabrał ode mnie ten paraliżujący lęk przed ludźmi, jutrem, szkołą, pracą, życiem. Modliłam się, płakałam, zaklinałam, wyzywałam, ale pomoc nie nadchodziła. Chciałam odzyskać moje stare, nudne życie na już. Pragnęła tylko funkcjonować jak normalni ludzie, znów jeździć autobusem, uczyć się, jeść to, na co mam ochotę. Jednakże lęk zapanował nade mną absolutnie. Ograniczał coraz bardziej moją swobodę tak, że nawet w domu, w swoim fotelu nie czułam się już bezpiecznie. Każdy dzień rozpoczynał się tak samo. Strach dławiący w gardle odczuwałam już od samego rana. Zaraz po otworzeniu oczu przewracało mi się we wnętrznościach, nad którymi nie miałam żadnej kontroli. Tak samo jak nad moim lękiem, który przychodził kiedy chciał, a w zasadzie nie opuszczał mnie ani na chwilę.

Tak rozpoczęła się moja Odyseja po psychiatrach, psychologach, uzdrowicielach, homeopatach, wróżkach, czarodziejach i wielu innych osobach. Zamawiałam hurtowo książki, czytałam je pośpiesznie w poszukiwaniu jednego zdania, tego jedynego i magicznego, które uleczyłoby mnie natychmiastowo. Miałam mnóstwo sesji z coachami, hipnotyzerami na żywo i online. Jeździłam po całej Polsce od jednego do drugiego i zostawiałam u każdego z nich sporą część wynagrodzenia. Każda z metod zdawała się pomagać tylko na chwilę, ale żadna nie pozwoliła mi odzyskać dawnej siebie i spokoju na dłużej niż na kilka chwil.

Nawet urodzenie dziecka, pierwsza praca, którą w międzyczasie zdobyłam, nie dały mi upragnionej ciszy w głowie i błogości. Kiedy tylko pojawiał się promyk nadziei, strach wyskakiwał jak królik z kapelusza i przypominał, kto tu rządzi: “Oj ty głupiutka, beze mnie nigdzie się nie ruszysz. Gdzie ty tam i ja. Wszędzie za tobą pójdę. Jesteśmy połączeni ze sobą na zawsze”.

Mijały kolejne lata, a ja tylko funkcjonowałam. Robiłam minimum tego, co musiałam robić, nie wychylając się z szeregu. Próbowałam cały czas ukryć przed światem i ludźmi, jak bardzo się ich boję. Mój strach i lęk odczytywano jako dumę i arogancje, a nawet wyniosłość. Odpowiadało mi takie rozwiązanie, bo nikt nie zbliżał się do mnie zanadto. Nie chciałam nikomu pokazać mojej rany, która wciąż sobie po cichutku krwawiła. Nie chciałam również pomocy od znajomych i bliskich. Nikt nie wiedział jaką gehennę przechodzę każdego dnia i ile kosztuje mnie udawanie normalnej. Nawet mój mąż nie miał prawa zajrzeć do mojego wnętrza, bo trzymałam je ukryte przed całym światem. Przez 15 lat nie zdradziłam się nawet jednym słowem, jak bardzo się boję, nie mając jednocześnie nic przeciwko temu, aby coś mnie przejechało, spadło na głowę i zakończyło ten popieprzony, bezsensowny i bolesny żywot.

Jestem wdzięczna wszelkim mądrym głowom za to, że wprowadziły zakupy online, online learning, telefony i inne cuda techniki, które umożliwiały mi funkcjonowanie w tym świecie, bez wychodzenia z domu.

Przyszedł jednak czas, kiedy bardzo zatęskniłam za ludźmi. Za wycieczkami, wyjściem z koleżankami na kawę, pójściem z dziećmi na basen i moje największe marzenie: praca z ludźmi. Wydawało się to tak nierealne i odległe. Wysyłałam cv, ale w duchu truchlałam ze strachu przed rozmową kwalifikacyjną. Wiedziałam, że będę świetnym pracownikiem, ale trudno było zaprezentować mi swoje możliwości, kiedy lęk siedział na ramieniu i kręcił mi w głowie horrory na temat przebiegu rozmowy i ogólnie tego, jak to będzie strasznie codziennie chodzić do biura i przeżyć tam cały dzień.

Nie wiem nawet kiedy weszłam na tak zwaną, modną ostatnimi czasy duchową ścieżkę. Zaczęłam robić coś na kształt medytacji, ćwiczyłam jogę, zaczęłam interesować się kamieniami szlachetnymi i minerałami, słuchałam mantr i muzyki kojącej serce. Z czasem odważyłam się na wzięcie udziału w kręgu kobiet. Nie wiedziałam czym będziemy się tam zajmować, ale bardzo potrzebowałam bliskości osób, które tak jak ja szukały w życiu czegoś więcej niż tylko praca, domowe obowiązki interesowało ich więcej niż te inne ziemskie sprawy. Potrzebowałam przestrzeni dla siebie. Pierwszy wyjazd był stresujący. Przez lata nie wystawiałam stopy za próg bez mojego męża. Towarzyszył mi w sklepie, urzędzie i wielu innych miejscach, gdzie bałam się iść sama. Była to moja pierwsza wyprawa pociągiem w nieznane. Byłam przerażona, ale czułam ogromną potrzebę uwolnienia się z pęt strachu, które uniemożliwiały mi sięganie po marzenia. A te zaczęły się pojawiać nie wiadomo skąd. Głęboko zakopane zaczęły wychylać nieśmiało swoje noski, by poczuć powiew świeżego powietrza. Moja wyprawa zakończyła się ogromnym sukcesem. Wróciłam do domu zadowolona i przeszczęśliwa, że jednak jest dla mnie nadzieja i inne, bogatsze życie, tuż za moimi drzwiami. A właściwie za drzwiami mojego ograniczonego strachem umysłu. Wszystko tam było i czekało, aż będę gotowa, aby rozwinąć skrzydła i polecieć. A poleciałam już niedługo, do Portugalii na kolejny kobiecy krąg. Nie wierzyłam, że to co robię dzieje się naprawdę. Poleciałam sama samiuteńka, samolotem, dotarłam na miejsce, wspaniale spędziłam czas i wróciłam do domu pięknie opalona i zrelaksowana. Co działo się w Portugalii, w Portugalii zostanie. W każdym razie miałam chwile zwątpienia, ale sporo mojego strachu uwolniłam krzycząc prosto do oceanu, że mimo wszystko „ja jestem!” Ja jestem taka jaka jestem i kocham siebie. Kocham siebie bojącą się, przestraszoną, poranioną i słabą. Ale wciąż jestem i cieszę się każdym dniem. Cieszę się życiem i tym co tam jeszcze dla mnie przygotowało. Ufam mu czasem mniej, czasem więcej, ale wiem, a nawet jestem przekonana, że zawsze mam siebie, jestem swoją najlepszą przyjaciółką i każdego dnia mam szansę zacząć na nowo. Nawet jeśli się boję, próbuję mimo wszystko i podnoszę sama siebie na duchu.

W moim plecaczku jest jeszcze sporo innych niemiłych przeżyć, jak u każdego z nas. Kiedy będę gotowa, zacznę wyjmować te kamienie jeden po drugim i będę je szlifować tak długo, aż zaczną błyszczeć jak najprawdziwsze diamenty. Każdy z nich mnie ukształtował. Każdy z nich był darem, który pozwalał rosnąć, rozwijać się, by pokazać mi mój prawdziwy potencjał i siłę, która zawsze we mnie była. Każdy z nas ma to w sobie i nigdy nie dostajemy więcej, niż jesteśmy w stanie udźwignąć.

Zdecydowanie mogę powiedzieć, że dzisiaj jestem świadomą siebie kobietą, z najprawdziwszymi klejnotami, a nawet koroną. Wyruszam do Portugalii i zabieram plecaczek. Kiedyś będą w nim już tylko muszelki i kamyki z plaży, czego i wam życzę z całego serca.

Pozdrawiam!

Autor: Anonimowa czytelniczka

Share this...