Felieton Gosi Utko Mabrouk

 

„Podróżą każda miłość jest
(…) choć gubią nas bezdroża serc
nie zawahamy się”
Jonasz Kofta

Koniec lata, znów Warszawa Okęcie, stoję w kolejce do odprawy, w bagażu podręcznym ciągnę zestaw podręczników do klasy IV. Ciężkie jak diabli, ale jednak muszę jakoś wyedukować dziecko w języku przodków, więc dźwigam co rok nowe podręczniki do Londynu.
Jej rozmowę słyszę za plecami, martwi się, że ogromna walizka przekroczy dopuszczalne limity wagi, więc z zaciekawieniem zerkam kątem oka, rzeczywiście wielka!
– Zważy Pani na jednej z tych wag – sugeruję, i nastoletni chłopiec, który jej towarzyszy, stawia walizkę na wagę kwitując, że jeszcze ze trzy kilogramy można byłoby wcisnąć.
– To może moje książki? Jakby mnie z nimi nie przepuścili? – żartując, nawiązuję rozmowę.
– Dlaczego nie – uśmiecha się w odpowiedzi sympatyczna blondynka.
I oczywiście stało się, dokładnie tak jak wykrakałam. I nie, że pierwszy raz. Mój bagaż nie daje się wcisnąć w „dopuszczalne ramy” specjalnego metalowego koszyka weryfikującego rozmiar walizki. I może by przymknęli oko, ale do tego wszystkiego jest jeszcze za ciężki. Tłumaczę, że książki…, że do polskiej szkoły…, że chyba nie wyrzucę do śmietnika…, że gdzie patriotyzm i zrozumienie dla rodaków za granicą… Nic nie pomaga… Zostaję odesłana do przepakowania tej torby.
– Ja bardzo chętnie Pani pomogę – słyszę za plecami.

Wypakowana walizka stoi na taśmie i Pan z obsługi lotniska nie bardzo rozumie co się dzieje, gdy kobieta rozsuwa zamek by wcisnąć tam mój zestaw podręczników do klasy IV. A czegóż to w tej walizce nie ma? Patelnia, ekskluzywnie pakowane herbaciane torebki, śpiewnik, wiersze Gałczyńskiego, kilka konserw, miękki koc, szydełkowy obrus… Kto w dzisiejszych czasach podróżuje z patelnią do Londynu? I jeszcze te puszki? – zastanawiam się zaskoczona tym co widzę, gdy moja wybawczyni przekłada swoje szpargały by zrobić trochę miejsca.
– Chyba jednak się nie zmieści – wtrąca Pan z linii lotniczych.
– Proszę Pana, jak dwie kobiet postanowiły coś wcisnąć, to absolutnie nie ma mowy, że to się nie uda! Jakie „nie zmieści?” – ripostuje moja blondynka.
Daje sobie jednak spokój z walizką i ostentacyjnie otwiera workowatą torebkę wrzucając tam moje książki. Co za Babka! Dziękuję grzecznie i umawiamy się po drugiej stronie kontroli bezpieczeństwa.
Trawiona wyrzutami sumienia, że uczynna kobieta tacha teraz moje książki przez całe lotnisko (podczas gdy ja zostałam z poręczną, podręczną walizką na kółkach), wypatruję jej w sklepach wolnocłowych i kawiarniach. Niestety, bez skutku.

Spotykam ją dopiero po lądowaniu, utknąwszy w ogromnej kolejce do kontroli paszportowej. Zaczynam niezobowiązującą rozmowę. Proponuje, że mogę ją podrzucić do miasta w zamian za pomoc. Okazuje się jednak, że na Marię czeka znajoma, więc pytam o plany na pobyt w Anglii i – ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu – w odpowiedzi słyszę opowieść jej życia:
– Nie przyleciałam tu do koleżanki – choć tak, to ona odbiera mnie dziś z lotniska – przyjechałam tu do Faceta – wyznaje otwarcie uśmiechając się.
– Jest miłością mojego życia i 20 lat temu moja matka zrobiła wszystko, żeby nas rozdzielić – ciągnie. – Przez dwadzieścia lat nie spotkaliśmy się ani razu, choć nasi rodzice mieszkali o kilka kilometrów od siebie. Założyliśmy rodziny, oboje mamy po dwóch synów w podobnym wieku i oboje nie byliśmy szczęśliwi w naszych związkach. Rok temu wpadliśmy na siebie idąc na pielgrzymkę do Częstochowy. Jedno spojrzenie wystarczyło żebyśmy oboje wiedzieli jak to się skończy. On był już po rozwodzie, moja rozprawa rozwodowa zakończyła się tydzień temu. On mieszka na stałe w Anglii, więc przez rok uczyłam się angielskiego. Jadę teraz do niego zacząć nowe życie. Pomyśleliśmy, że za granicą będzie łatwiej, bez bagażu zobowiązań, sąsiadów, znajomych, tego polskiego „co ludzie powiedzą”. I jeszcze jedno – moja matka o niczym nie wie, bo ona dokładnie, tak jak dwadzieścia lat temu, zrobiłaby naprawdę wszystko by nas znowu rozdzielić. Pracuję w międzynarodowej instytucji charytatywnej więc staram się o transfer. Piotr marzy, że może jeszcze uda nam się mieć córeczkę. Nasi nastoletni, niemal pełnoletni chłopcy poradzą już sobie bez nas – i tak chodzą do szkoły, na studia – nie ma ich w domu. Zostawiam za sobą wszystko, spakowałam do walizki moją ulubioną patelnię, koc i ziołową herbatę, którą będę nam parzyć – podsumowała.
– Jestem pełna podziwu, że tyle zrobiłaś w ciągu roku, że nie zawahałaś się sięgnąć po szczęście po czterdziestce! – odpowiedziałam.
– Mam dopiero 38 lat… – zaśmiała się. – I przyznam się jeszcze, że w ciągu tego roku schudłam dwadzieścia kilogramów!
Wow… opalona letnim, polskim słońcem była jednym wielkim szczęściem, na które patrzy się z przyjemnością, bez zazdrości – z nadzieją, że musi się udać. Była zachwycająco urocza i miała ten blask w oczach, prawdę tego co czuła. Była teraz piękną kobietą i te dwadzieścia nieistniejących już kilogramów nie miały z tym nic wspólnego. Właściwie dopiero teraz zauważyłam, że nawet nie była blondynką, miała na sobie żółtą bluzkę i promieniała, emanując dobrą energią i ciepłem z każdej komórki swojego ciała – tak, że i ja poczułam się lepiej. Przestały mnie już bowiem nękać wyrzuty sumienia, że dźwigała te moje książki przez całe Okęcie, bo cóż to teraz dla niej jakieś trzy kilogramy. Z popiołów wykrzesała wielki ogień – taką ma teraz siłę, że nie takie ciężary teraz może ponieść, i biblijne: „miłość góry przenosi” nabrało też nowego sensu.
– Napisz kiedyś o tym… – poprosiłam, gdy nasza wspólna droga dobiegła końca.
Ale chyba mnie nie usłyszała, bo ona ruszała już w swoją nową podróż…

Share this...