Jaka Ona jest – Magdalena Stużyńska-Brauer

„Sprawia wrażenie zrównoważonej, cierpliwej, cichej i dobrej”, „spokojna i opanowana”, „zawsze uśmiechnięta; piękna!” – to krótka charakterystyka Pani Magdaleny stworzona przez osoby postronne.
rozmawiała Małgorzata Jasińska
zdjęciaa Mikołaj Tym/ Agencja Bumerang

Czy faktycznie Magdalena Stużyńska pozbawiona jest układu nerwowego? Czy może czasem zdarza się jej nakrzyczeć na kogoś? Lub chociaż się obrazić albo chociaż strzelić porządnego focha?
Układ nerwowy mam niemal na wierzchu. Jestem wrażliwa i bardzo emocjonalna. Kultura osobista nakazuje mi jednak panować nad emocjami, co nie znaczy, że tłumię je w sobie. Potrafię wyrażać także te negatywne uczucia w sposób zdecydowany, starając się nikogo nie urazić.

Ostatnie lata były dla Pani intensywne zawodowo, bo i seriale (Przyjaciółki i Rodzinka.pl), i występy z Kabaretem Moralnego Niepokoju, rozjazdy i wyjazdy, dużo zajęć. Jak jednocześnie udawało się być jeszcze mamą i żoną?
Nie jestem w tym odosobniona. Współczesne kobiety pracują intensywnie na kilku etatach i świetnie sobie radzą. Najważniejsza jest dobra organizacja, współpraca rodziny i – o ile to możliwe – znalezienie dobrej pomocy.

Ogólnie wiadomo, że rodzaj męski to kompletnie od nas, kobiet, różna forma życia. Czy praca z nimi w kabarecie i przebywanie w ich towarzystwie praktycznie non stop pomogło w lepszym poznaniu i zrozumieniu mężczyzn mieszkających z Panią w domu?
Powiedziałabym, że było raczej odwrotnie: dzięki temu, że mam w domu trzech mężczyzn, nic nie mogło mnie zaskoczyć. Zwłaszcza że wbrew pozorom wcale nie przebywałam w kabarecie non stop, tylko ok. 10–12
dni w miesiącu.

Ostatecznie podjęła Pani decyzję o odejściu z kabaretu. Widzowie Panią uwielbiali. Czy ten rozdział zamknęła Pani na zawsze? Czy tęskno Pani do tamtej formy kontaktu z widzem?
Rzadko zamykam się całkowicie na jakiś temat czy jakąś formę pracy. Ale jeśli chodzi o kabaret, to dla mnie ten rozdział jest raczej zakończony. To była fantastyczna przygoda, ale nie mój sposób na życie czy na zawodową realizację. To może być ciekawe doświadczenie dla każdego aktora, bo to zupełnie inna forma, inny sposób grania, różny od tego, jakiego uczy się aktorów w szkołach, czasem całkowicie sprzeczny estetycznie z zasadami aktorstwa. Warto się z tym zmierzyć, przełamać się. Jeśli chodzi o formę kontaktu z widzem – gram w teatrze, to też żywa relacja z widownią, zdecydowanie mi bliższa. Co nie oznacza oczywiście, że incydentalnie, przy jakiejś okazji, nie pojawię się na tzw. estradzie. Ale na pewno nie w takim wymiarze jak dawniej.

Która z ról: spokojnej Anki w Przyjaciółkach czy szalonej Violi granej przez Panią w Rodzince.pl jest Pani bliższa?
Obu tym postaciom daję cząstkę siebie oczywiście, co może oznaczać, że jestem pełna sprzeczności. Ale z żadną z nich nie identyfikuję się osobiście. Mam w sobie wrażliwość i opanowanie Anki, a jednocześnie temperament Violi. Żadna z tych postaci nie jest mną, a ja nie jestem żadną z nich.

W rzeczywistości jest Pani dużo szczuplejsza niż w odgrywanej przez Panią roli Anki. Stosowane są jakieś specjalne triki upiększające przed nagraniem?
Triki stosowane są zawsze – każda aktorka przeznacza około godziny na charakteryzację. Anka na początku musiała być bardzo gruba. Trochę przytyłam do roli, ale częściowo pomagano mi, wypychając ubranie specjalnie uszytymi „wypychaczami”. Bardzo dużo zależy od kostiumu, który szalenie wpływa na sylwetkę, proporcje ciała i w ogóle na wygląd bohatera.

Która forma życia jest Pani bliższa? Ruch i zgiełk dużego miasta, tłumy spacerujących kolorowych ludzi i sklepy na wyciągnięcie ręki czy też szum wieczornego wiatru, poranny świergot ptaków i warzywnik za domem?
Do szczęścia potrzeba mi i jednego, i drugiego. Nie mogę za długo wytrzymać w mieście, a po dłuższym pobycie na prowincji tęsknię za Warszawą. Podobnie z wakacjami – lubię duże aglomeracje i dziką przyrodę, więc się przemieszczam i nigdy nie zostaję w jednym miejscu. Mieszkam pod miastem, bo tu naprawdę mogę odpocząć, ale warzywnika nie mam, bo nie potrafię się tym dobrze zająć.

Co w złe dni poprawia nastrój Magdalenie Stużyńskiej?
Dobra książka, dobry film, dobra muzyka i dobra herbata.

Czy może Pani powiedzieć o sobie: jestem spełniona i szczęśliwa?
Czasami. Spełnienie oznacza jakiś koniec, a ja lubię mieć ciągle coś przed sobą. A szczęście? Potrafię doceniać to, co mam i cieszyć się tym, ale to są chwile. Szczęście nie jest jakąś stałą, czymś danym czy trafionym raz na zawsze. Mogę być szczęśliwa, że na przykład za 3 dni jadę nad morze albo że dziś świeci słońce. Pielęgnuję te drobne radości.

Czy jest Pani zwolenniczką rewolucji i wywracania życia do góry nogami po to, żeby zacząć nowy etap, nowe doświadczenie, czy woli Pani raczej spokój i stabilizację?
Unikam takich uogólnień i deklaratywnych stwierdzeń. Nie zawsze jest: wszystko albo nic. To zależy od sytuacji, kontekstu, osób zaangażowanych w ewentualne zmiany. Cenię spokój i stabilizację, ale staram się być otwarta na nowe. Czasem spokój i stabilizacja mogą uśpić czujność, zahamować rozwój, zatrzymać w miejscu. Rewolucja z kolei nie gwarantuje, że będzie lepiej, ale czasami jest konieczna. Najczęściej pociąga za sobą ofiary. Wszystko zatem zależy od skali.
Jestem zwolenniczką zrównoważonego rozwoju i uważności.

 

 

Share this...